W przygotowaniach władz PRL do wprowadzenia stanu wojennego ważną, choć nadal mało znaną rolę, odegrała taktyka tzw. odcinkowych konfrontacji. Nie tylko przyniosła ona spadek poparcia dla NSZZ „Solidarność”, ale dała też pretekst ekipie Wojciecha Jaruzelskiego do sięgnięcia po „mniejsze zło”.

Sosnowiecka prowokacja 27 października 1981 roku przed bramą Kopalni Węgla Kamiennego „Sosnowiec” z przejeżdżającej czarnej wołgi „nieznani sprawcy” wyrzucili trzy fiolki z mocną i trującą substancją. Mimo że pękła tylko jedna z nich, w krótkim czasie kilkadziesiąt osób – głównie górnicy, ale również mieszkańcy okolicznych bloków, w tym dzieci – trafiło do szpitala z objawami zatrucia.

Działo się to w napiętej atmosferze – na Górnym Śląsku kończyło się właśnie ogłoszone przez NSZZ „Solidarność” pogotowie strajkowe w związku z planowanym na ten dzień procesem przewodniczącego Komisji Zakładowej w KWK „Sosnowiec” Wojciecha Figla. Figla, a także siedmiu innych działaczy kopalnianej „Solidarności”, oskarżono o rzekome popełnienie przestępstw w czasie strajku ostrzegawczego 7 sierpnia 1981 roku. Sytuację dodatkowo podgrzała plotka, że ową substancją trującą był gaz bojowy, który na dodatek mógł zostać również wrzucony do szybów wentylacyjnych kopalni.

W proteście przeciwko tej oczywistej prowokacji załoga Kopalni Węgla Kamiennego „Sosnowiec” zdecydowała się na przeprowadzenie strajku okupacyjnego, który zakończyło dopiero porozumienie z 14 listopada 1981 roku. Tego protestu można było uniknąć, gdyby rządzący właściwie zareagowali na zaistniałą sytuację – działacze Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” nie tylko złożyli doniesienie do prokuratury, ale również wystąpili do premiera i pierwszego sekretarza KC PZPR Wojciecha Jaruzelskiego z żądaniem wyjaśnienia incydentu. Nie doczekali się jednak żadnej konkretnej reakcji. I nie ma w tym nic dziwnego, bo była to tzw. odcinkowa konfrontacja. Jedna z co najmniej kilku, jeśli nie kilkunastu, a z pewnością najgłośniejsza z nich.

 

„Odcinkowymi konfrontacjami” w opozycję

Historycy nie znają odpowiedzi na pytanie od kiedy były stosowane „odcinkowe konfrontacje”. Wiemy jednak, że propozycja ich stosowania pojawiła się 22 grudnia 1980 roku w trakcie posiedzenia Sztabu Operacji „Lato 80”. Sztab ten utworzono kilka miesięcy wcześniej w MSW, by skoordynować „zintensyfikowane działania jednostek resortu spraw wewnętrznych w celu zapewnienia bezpieczeństwa, ładu i porządku publicznego w kraju”. Sztabem kierował przedstawiciel „jastrzębi” w resorcie, wiceminister Bogusław Stachura, który w latach 1980–1981 odegrał kluczową rolę w przygotowaniach stanu wojennego.

Ważną rolę w tych przygotowaniach odegrały również same „odcinkowe konfrontacje”. – W imię zapewnienia stabilności ustroju i państwa socjalistycznego zachodzi potrzeba podjęcia decyzji i ustalenia kompleksowego programu działań zmierzających do zahamowania ofensywy sił antysocjalistycznych i zmuszenia ich do odwrotu – uznano pod koniec 1980 roku przy Rakowieckiej. Problem w tym, że jednocześnie stwierdzono, że na obecnym etapie niewskazane byłoby podjęcie generalnego i zmasowanego uderzenia ze strony władz, gdyż mogłoby to zrodzić trudne do przewidzenia konsekwencje, łącznie ze strajkiem generalnym wnoszącym element konfrontacji władze – społeczeństwo i zasadniczą trudność opanowania sytuacji własnymi siłami.

To nawiązanie do rozważanej niespełna tydzień wcześniej (16 grudnia) w MSW przymiarki do stanu wojennego w części kraju, z której zrezygnowano w obawie przed reakcją Polaków. Miał on zostać wprowadzony w sytuacji, gdyby działacze KOR – na czele z Jackiem Kuroniem – „zaostrzyli walkę z socjalizmem” i w odpowiedzi na ich aresztowanie „Solidarność” próbowała zorganizować strajk. Miał on objąć jedynie regiony zagrożone protestami – problem w tym, że obawiano się, że odpowiedzią związkowców na niego będą strajki w kolejnych, a w przypadku ogólnokrajowej konfrontacji nawet na Rakowieckiej obawiano się porażki. W tej sytuacji uznano, że właściwą i dającą szansę powodzenia może być taktyka „odcinkowych konfrontacji” w zakresie neutralizowania i sprowadzenia do defensywy sił antysocjalistycznych.

 

 

Odcinkowe konf 1

Fot: PAP/CAF

 

 

Zapobiec, a nawet doprowadzić do konfrontacji ze społeczeństwem…

Jak przy tym dodawano: taktyka ta powinna wyrażać pełne zsynchronizowanie akcji politycznych i propagandowych oraz prezentacji programu rozwiązań w sferze ekonomiczno-społecznej ze stosowaniem skutecznej dolegliwości represyjnej wobec przywódców i ośrodków kierowniczych grup antysocjalistycznych. Mając przesłanki skuteczności, przy odpowiednim rozegraniu poszczególnych operacji, taktyka „odcinkowych konfrontacji” wydaje się być realna i daje większe szanse zabezpieczenia przed powstaniem stanu konfrontacji generalnej. Tej ostatniej jednak nie zamierzano wcale unikać. Wręcz przeciwnie. Jak bowiem dodawano: Trzeba jednak liczyć się z tym, że każde nasze jednostkowe działanie może wywołać reakcję przeciwnika, uruchamiającą napięcia i zderzenia lokalne, regionalne, a na­wet konfrontację w skali całego kraju pomiędzy społeczeństwem, a władzą. Do tego musimy być odpowiednio przygotowani. Oznaczało to z kolei, że przystąpienie do realizacji taktyki „odcinkowych konfrontacji” miało być zsynchronizowane z odpowiednimi działaniami politycznymi, propagandowymi, pracą operacyjną MSW oraz zapewnieniem warunków panowania nad ośrodkami i strukturami, zainteresowanymi stabilizacją wewnętrzną (Kościół), bądź politycznie niezdecydowanymi (bardziej umiarkowane kręgi „Solidarności”, inteligencji).

Ważną rolę miała odgrywać propaganda, która – jak zakładano – „powin­na konkretnie i rzeczowo atakować przeciwnika i być przekonującą dla społeczeństwa”. Nie zapomniano również o „politycznej aprobacie” dla działań MSW ze strony „aktywu partyjnego i społecznego”, w tym „czynnym współudziale członków stronnictw sojuszniczych” (Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego). Oczywiście decyzje miały zapadać jednak w KC PZPR. Uderzenie w opozycję, a dokładniej w tę część opozycji uznaną za zagrożenie dla ustroju (głównie w działaczy KOR oraz – w zdecydowanie mniejszym stopniu – Konfederacji Polski Niepodległej) miało mieć „charakter działań selektywnych, odpowiednio przygotowanych, poprzedzonych analizą możliwości osiągania efektów i ukierunkowanych na wytypowane zjawiska, ośrodki i ludzi”.

 

 

Prowokacja na Woronicza

Nie dysponujemy oczywiście listą „odcinkowych konfrontacji” z lat 1980–1981. Nie ulega jednak wątpliwości, że Sosnowiec nie był ani pierwszym tego rodzaju przypadkiem, ani też ostatnim. Ile ich jeszcze było zapewne nigdy się nie dowiemy. Czy było nią np. pobicie w dniu 16 marca 1981 roku działaczy NSZZ „Solidarność” i NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność” zaproszonych na sesję Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy po jej niespodziewanym przerwaniu przed punktem, na który przybyli? Wydaje się to całkiem prawdopodobne. A warto w tym miejscu przypomnieć, że wydarzenie to spowodowało najpoważniejszy kryzys w relacjach między władzami PRL, a związkiem w latach 1980–1981.

Przypadek, który miał miejsce pół roku później wydaje się już jednak oczywisty. Otóż na 21 września 1981 roku zaplanowane było – w Warszawie – spotkanie pracowników Polskiego Radia i Telewizji Polskiej z przewodniczącym Krajowej Komisji Porozumiewawczej NSZZ „Solidarność” Lechem Wałęsą. Jednak 19 września Wałęsa przełożył je na późniejszy termin, uzasadniając swoją decyzję nawałem spraw przed drugą turą I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ „Solidarność”, która rozpoczynała się 26 września. Tymczasem po odwołaniu wspomnianego spotkania nieznana kobieta zaprosiła – rzekomo w imieniu działaczy „Solidarności” w Komitecie ds. Radia i Telewizji – robotników z Zakładów Mechanicznych „Ursus” na spotkanie z członkami KKP. W efekcie niemal równocześnie z autokarem z „Ursusa” na ulicy Woronicza pojawili się licznie funkcjonariusze Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej (trzy ciężarówki, trzy gaziki oraz „Nysa”) uzbrojeni w broń długą. I – jak to później opisywali związkowcy z radia i telewizji: Tylko dzięki zimnej krwi działaczy KZ NSZZ „Solidarność” przy PR i TV w Warszawie nie doszło do starcia pomiędzy robotnikami [oraz] pracownikami radia i telewizji, a oddziałami ZOMO, które wykazały pełną gotowość do użycia broni. Przy czym – jak zwracała uwagę Komisja Zakładowa NSZZ „Solidarność” w Komitecie ds. Radia i Telewizji oraz Krajowa Komisja Koordynacyjna Radia i Telewizji – był to „pierwszy wypadek od grudnia 1970 roku, w którym władze zagroziły użyciem broni wobec robotników”. Z kolei incydent z 21 września 1981 roku uznały – całkiem zresztą słusznie – za „groźną prowokację”. Na szczęście tym razem nieudaną…

 

„Wpuszczać przeciwnika w maliny…”

Na Rakowieckiej jednak absolutnie nie zrażano się tym drobnym niepowodzeniem, wręcz przeciwnie. Nieco ponad dwa tygodnie później – 4 października – sam minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak, podczas posiedzeniu kierownictwa resortu spraw wewnętrznych, nakazywał swoim podwładnym: Aktywniej działać w tym kierunku, aby wpuszczać przeciwnika w maliny, w sytuacje, które będą stawiać wroga w trudne lub kompromitujące go położenie, a zwłaszcza pokazywać, że jest nieodpowiedzialny, awanturniczy i prowadzi kraj do nieszczęścia. To nie wszystko – nakazywał również „utrzymywanie atmosfery napięcia”, a także „podgrzewanie nastrojów, gdyż kolejne strajki mogą dać pretekst do wprowadzenia stanu wojennego”. To w sposób oczywisty nawiązanie do taktyki „odcinkowych konfrontacji”.

Trudno zresztą nie odnieść wrażenia, choć oczywiście próżno szukać potwierdzenia tego w dokumentach, że wiele strajków i protestów (szczególnie tych z jesieni 1981 roku) było świadomie prowokowanych przez władze PRL, w tym przez Służbę Bezpieczeństwa. Zdarzały się jednak również przypadki ewidentne, takiej jak zdarzenia przed KWK „Sosnowiec”…

 

„Solidarność” traciła, a władza zyskiwała

Co gorsze te działania przynosiły pożądany – oczywiście z punktu widzenia rządzących – efekt. Otóż pod koniec 1981 roku władzom (w tym Służbie Bezpieczeństwa) udało się znacząco zmniejszyć poparcie społeczne dla „Solidarności”. Mało tego, jednocześnie zwiększyć je dla rządzących. Niewątpliwie przyczyniła się do tego kampania propagandowa, której najważniejszym elementem była teza o rzekomo niszczących kraj strajkach. Tych strajkach, które – o czym była mowa – mieli prowokować podwładni Kiszczaka… Potwierdzały to dane Ośrodka Badania Opinii Publicznej i Studiów Programowych Komitetu ds. Radia i Telewizji, z którego badań wynikało, że działalności związku w drugiej dekadzie września popierało jeszcze 74 proc. respondentów, a w drugiej dekadzie listopada już tylko 58 proc. W tym samym czasie zaufanie do rządu, który jedynie pozorował chęć porozumienia, zapobieżenia kolejnym protestom oraz podsycania napiętej sytuacji w kraju, miało wzrosnąć z 30 do 51 proc. Jednocześnie, jeśli wierzyć tym danym, Polacy coraz częściej winą za sytuację w kraju obarczali związek (wzrost z 12 proc. do 22 proc.), a coraz rzadziej władze PRL (spadek z 51 proc. do 34 proc.).

 

„Stój, bo strzelam”

To nie wszystko. Dzięki działaniom MSW – w tym „odcinkowym konfrontacjom” – udało się również w końcu zdobyć wygodny pretekst dla wprowadzenia stanu wojennego, o którym na początku października wspominał minister Czesław Kiszczak. Znaczącą w tym rolę odegrały wydarzenia w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarniczej w Warszawie. Otóż na tej strażackiej uczelni wybuchł – w nocy z 24 na 25 listopada – strajk. Kolejny już zresztą tej gorącej jesieni studencki protest. Jak do niego doszło? 15 listopada 1981 roku – podczas zebrania Komitetu Uczelnianego PZPR w WOSP – poinformowano, że po planowanej nowelizacji ustawy o szkolnictwie wyższym zmieni się status uczelni. Miała się ona stać wyższą szkołą wojskową – dotychczas była szkołą cywilną, choć podległą MSW.

Podchorążowie obawiali się, że w tej sytuacji mogą zostać wykorzystani – podobnie, jak ich starsi koledzy w Marcu ’68 – do tłumienia protestów społecznych. Oprócz kolejnych uchwał studenci postanowili zwołać na 24 listopada wiec w sprawie statusu szkoły. Zanim jednak do niego doszło zdarzył się incydent, który okazał się przysłowiową „iskrą zapalną”, bez­pośrednim powodem strajku w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarniczej – podchorążowie zmierzający na wiec zostali zatrzymani przez szefa szkolnej placówki Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej komendą: „Stój, bo strzelam”. Ich protest – mimo niezwykłej solidarności i wytrwałości młodych strażaków – zakończył się siłową pacyfikacją.

 

Odcinkowe konfr 2

Wojciech Figiel (z prawej) na spotkaniu związkowców NSZZ „Solidarność”

kopalni „Sosnowiec” przed rozmowami z komisją rządową,

Sosnowiec 13 listopada 1981 r.

FOT. PAP / CAF / STANISŁAW JAKUBOWSKI

 

Radomski pretekst

Do pacyfikacji doszło 2 grudnia 1981 roku i była ona – jak się później okazało – próbą generalną przed wprowadzeniem stanu wojennego, m.in. odcięto wówczas łączność telefoniczną mazowieckiej „Solidarności”. Siłowe zakończenie protestu podchorążych miało jednak inne reperkusje. Otóż walnie przyczyniło się do przebiegu posiedzenia Prezydium Komisji Krajowej i przewodniczących zarządów regionów NSZZ „Solidarność” 3 grudnia w Radomiu. Podsyciło i tak napiętą sytuację w kraju, w której związkowcy na swoje postulaty i żądania otrzymywali jedną odpowiedź: nie. W efekcie to nieformalne gremium (de facto bez żadnych realnych kompetencji) przyjęło w Radomiu twarde „stanowisko”, a w czasie obrad – jak to zresztą i wcześniej w czasie posiedzeń władz związku bywało – niektórzy mówcy nie przebierali w słowach. Dzięki dwóm swoim tajnym współpracownikom Służba Bezpieczeństwa nagrała obszerne fragmenty tego posiedzenia. Kilka dni później starannie dobrane wypowiedzi wyemitowało Polskie Radio. Emisjom radiowym towarzyszyły również audycje telewizyjne oraz prowadzona na szeroką skalę kampania prasowa. Cel władz był jasny – przekonanie społeczeństwa, że kierownictwo „Solidarności” rzekomo dąży do krwawego starcia z władzami. A także, że nawet umiarkowani działacze związku, na czele z Lechem Wałęsą, nie chcą już porozumienia, lecz konfrontacji. A to dawało doskonały pretekst do sięgnięcia po „mniejsze zło”, czyli wprowadzenie stanu wojennego.

 

Prowokacja, której „zapobiegł” stan wojenny

Niejako ubocznym efektem pacyfikacji WOSP miała być zwołana decyzją władz Regionu Mazowsze na 17 grudnia 1981 roku pokojowa manifestacja przeciwko używaniu siły do rozwiązywania konfliktów społecznych. W jej trakcie – jak przez lata twierdził „architekt stanu wojennego” Jaruzelski – rzekomo miało dojść do bliżej nieokreślonej, krwawej prowokacji. Nigdy niestety nie sprecyzował, przez kogo zorganizowanej. W domyśle wprowadzony przez niego stan wojenny miał jej zapobiec…

Podsumowując, nie ulega wątpliwości, że taktyka „odcinkowych konfrontacji” przyniosła oczekiwane przez jej pomysłodawców z resortu spraw wewnętrznych efekty. Nie tylko dała pretekst dla siłowej rozprawy z opozycją, ale również znacząco przyczyniła się – powodując zmęczenie, zniechęcenie Polaków ciągłymi konfliktami – do zmniejszenia skali oporu społecznego po 13 grudnia 1981 roku. To były skutki doraźne. Ale były również i te długofalowe. Część z nich trwa zresztą do dziś, powodując aprobatę dla decyzji o sięgnięciu po „mniejsze zło”, które miało zapobiec większemu nieszczęściu w sytuacji, kiedy rzekomo szans na porozumienie między peerelowskimi władzami, a radykalizującym się NSZZ „Solidarność” nie było. Oczywiście nie z winy rządzących, lecz związkowców…

 

TEKST | Grzegorz Majchrzak