„Nikt z nas nie chciał poddać się reżimowi zakładu karnego” – opowiada Andrzej Drzycimski, historyk, dziennikarz, członek NSZZ „Solidarność”, internowany w Strzebielinku.

 

 

Gdzie zastał Pana 13 grudnia 1981 roku?

W nocy z soboty na niedzielę 13 grudnia zmęczony wróciłem do domu. Przez dwa dni jako dziennikarz przysłuchiwałem się posiedzeniu Komisji Krajowej Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność” w Sali BHP Stoczni Gdańskiej. W domu dzieci spały, czekała żona. Gdy tylko przyłożyłem głowę do poduszki, obudził mnie dzwonek do drzwi. – Milicja! – usłyszałem. Przez wziernik zobaczyłem trzech uzbrojonych mundurowych i jednego cywila. Nie chciałem otworzyć, więc zagrożono wyważeniem drzwi. Wpadli do przedpokoju i ciasno mnie otoczyli. Zażądałem nakazu aresztowania.

W odpowiedzi cywil stwierdził, że zostałem internowany. Wręczył mi jakiś nakaz zatrzymania i doprowadzenia, bez dat. Wpisał dopiero po mojej uwadze. Wziąłem szczoteczkę i pastę do zębów. Udało mi się jeszcze niepostrzeżenie do kieszeni wsunąć zegarek. Zjeżdżając windą, usłyszałem: „obrączka się wam już nie przyda”. Wróciliśmy. Pamiętam, że mocno zdezorientowanej żonie powiedziałem, że będzie lepiej, gdy pamiątkowa obrączka pozostanie w domu.

 

Czy spodziewał się Pan najgorszego scenariusza?

Tak. W zimnej Nysce wieźli mnie samego. Jechaliśmy przez miasto. Po drodze minęliśmy siedzibę regionu, gdzie było niebiesko od milicjantów. Zjechaliśmy na obwodnicę trójmiejską i dalej na północ. Myślałem, że jedziemy do Gdyni, ale minęliśmy ją i okazało się, że kierujemy się do Wejherowa. Na trasie mignęła mi nazwa Piaśnica, miejsce masowych egzekucji Polaków jesienią 1939 roku. Zaraz potem wjechaliśmy w las. Nagle stanęliśmy. Kazano mi wysiąść. Cisza, piękny zimowy las, lśniący śnieg. Stoję w świetle reflektorów, a kilka kroków za mną milicjanci coś ustalają. Przez głowę przeleciał mi cały film życia. Wewnętrzna modlitwa. Czekałem, kiedy to nastąpi. Nagle słyszę komendę: pchać. Okazało się, że Nyska zakopała się w śniegu i trzeba było ją wypchnąć na drogę…. Wtedy przekroczyłem ja­kiś próg. Przestałem się ostatecznie bać.

 

 

Strzebielinek stary

 Obóz internowania w Strzebielinku.

Fot: www.strzebielinek.pl

 

 

Jakie było pierwsze wrażenia po dotarciu do celi?

Po prawie dwóch godzinach błądzenia w końcu podjechaliśmy pod wysoki mur z szyldem: Zakład Karny w Wejherowie – Oddział Zewnętrzny Strzebielinek, gdzie dla więźniów politycznych opróżniono dwa pawilony, czyli 24 cele. Gdy wszedłem na dyżurkę, zobaczyłem same znajome twarze, m.in. aktorów Halinę Winiarską i Jurka Kiszkisa oraz Joannę Wojciechowicz i kolegów, z którymi parę godzin wcześniej rozmawiałem w Stoczni Gdańskiej. Zrobiono zdjęcia mojej twarzy z trzech stron, zdjęto odciski palców i obu dłoni. Potem zabrano do gabinetu pseudolekarskiego. Po krótkiej odprawie zostałem zaprowadzony do 16-osobowej celi, która szybko się zaludniła. Do wieczora był komplet. Pamiętam swój pierwszy posiłek w południe. Najpierw herbatę, czyli zabarwiona woda, a potem grochówka, którą od razu nazwaliśmy betonem. Łyżka w niej sterczała jak pręt… Dopiero trzeciego dnia pozwolono nam napisać listy do najbliższych, którzy nie wiedzieli, gdzie jesteśmy. Zresztą wszystkie listy od i do nas przechodziły przez cenzurę. Zamazywano nawet niewinne sformułowania dziecka…

 

Jak wyglądały pierwsze dni w więzieniu?

Wszystkie cele były zakratowane, zimne i przepełnione. W kącie stała muszla klozetowa, odgrodzona parawanem. Pierwsze wieczory zeszły nam na urządzaniu cel. W naszej celi z oderwanych listew od stołu zbiliśmy krzyż. Chrystusa upletliśmy ze sznura konopnego, który wzięliśmy z przesłanych paczek. Poniżej przymocowaliśmy zdjęcie naszego papieża. Pod krzyżem na ścianie umocowaliśmy wymalowaną naszą flagę z kawałkiem kiru. Bardzo szybko zaczęły się rodzić plany ominięcia więziennych rygorów, uzyskania możliwości kontaktowania się z innymi celami, zorganizowania so­bie życia możliwie najbardziej wolnego. Błyskawicznie została sporządzona lista naszych żądań i dostarczona do komendanta obozu. Nikt z nas nie chciał poddać się reżimowi zakładu karnego.

 

Czy pamięta Pan pierwsze spot­ka­nie z najbliższymi podczas inter­no­wania?

Najtrudniejsze chyba były odwiedziny rodziców. Najbardziej dramatyczną rozmowę miałem z mamą, która poprosiła mnie, abym zrobił wszystko, by wyjść z więzienia. Rodzice mieli za sobą dramatyczne przeżycia z czasu wojny. Oboje przed wybuchem wojny mieszkali i pracowali w Gdyni. Ojciec był państwowym urzędnikiem, mama z racji biegłej znajomości francuskiego i niemieckiego pracowała w międzynarodowej centrali telefonicznej. Po wybuchu wojny ojciec został zabrany do przejściowego obozu w Redłowie, skąd następnie wysyłano go do Stutthofu. Ojca wtedy uratowała mama, która udawała ciężarną i zdołała jakoś wyjednać jego uwolnienie. W październiku 1939 roku rodzice zostali brutalnie wysiedleni. Udali się do Różanny na Pomorzu, rodzinnej wsi ojca, gdzie zresztą schroniła się większa część rodziny. Pod koniec wojny front przewalał się tamtędy parokrotnie. Omal wszyscy nie zostali rozstrzelani przez czerwonoarmistów z racji kenkarty dziadka, które Niemcy wydawały mieszkańcom wcielonym do Rzeszy. Na szczęście oficer jakoś doczytał się polskiego pochodzenia w sformułowaniu „polnisch” w kenkarcie.

 

Strzebielinek Andrzej Drzycimski

 Ośrodek odosobnienia w Strzebielinku.

Fot: www.strzebielinek.pl

 

Ile czasu funkcjonował Ośrodek Od­osobnienia dla Internowanych w Strze­bielinku?

Od 13 grudnia 1981 roku do 23 grudnia następnego roku. W grudniu internowano tu większość działaczy z Trójmiasta i okolic, także ze Słupska, w tym członków Komisji Krajowej, doradców związku zatrzymanych w Trójmieście. Nasz obóz szybko stał się jednym z największych i najdłużej funkcjonujących. Przez rok, w miejsce zwalnianych lub wywożonych do innych obozów, do Strzebielinka przerzucano internowanych z innych ośrodków. Po czterech miesiącach dotarł do nas duży transport z obozu w Potulicach, gdzie siedzieli działacze regionu toruńsko-bydgoskiego. W połowie roku 1982 przywieziono kolegów z regionu zachodniopomorskiego, a pod koniec sierpnia z warszawskiej Białołęki. Dowożono nie tylko z Trójmiasta, Torunia, Nysy, Wadowic czy Zielonej Góry, ale z całej Polski. W sumie przez Strzebielinek przeszło 501 osób. Pierwszym internowanym był Lech Kaczyński, zaś ostatnim, który opuścił ośrodek był Józef Taran.

 

Wiedzieliście kto z wami siedzi?

Pierwsze zadanie, jakie sobie postawiliśmy, było zrobienie spisu wszystkich zamkniętych w Strzebielinku. Dzięki kontaktom na spacerach, przez judasza czy grypsom zostawianym na spacerniaku bądź wrzucanym przez okna, w krótkim czasie zorientowaliśmy się kto z nami siedzi. W grudniu naliczyliśmy ponad 200 osób. W krótkim czasie powstał dość dokładny spis, który został przemycony na zewnątrz. Nazwiska naszych kolegów pojawiły się na transparentach w trakcie manifestacji antyrządowych, także na Zachodzie. Powodzenie tej akcji zachęciło nas do sporządzania szczegółowego wykazu internowanych i stałego rejestrowania zmian w stanie obozu.

 

 

Kto był zwierzchnikiem w obozie?

Formalnie władzę nad nami miał komendant zakładu karnego mjr Franciszek Kaczmarek. Jednak faktyczną władzę dzierżył zakompleksiały ubek, pełnomocnik ds. internowanych komendanta wojewódzkiego MO, kpt. Eugeniusz Maciuk. Znali go świetnie koledzy z Ruchu Młodej Polski, którym przeprowadzał rewizje w mieszkaniach. Dozór pełnili strażnicy więzienni, klawisze, którzy pilnowali nas w celach i na tzw. kogutach, ale nie na dziedzińcu. Tam rządzili zomowcy, którzy według własnego uznania skracali nam czas przysługującego spaceru. Zomowcy bardzo lubili podkreślać swoją nadrzędność. Tak było w przypadku jednego z naszych „małolatów”, czyli 17-latka. Na spacerze podszedł do okna jednej z cel. Odpędzany przez zomowców, nie usłuchał. Doszło do spięcia, trafił do izolatki. Najpierw protest podniosły cele jego pawilonu, potem cały obóz, waląc w drzwi i kraty czym się dało. Trwało to godzinę, drugą, z piętnastominutowymi przerwami. Na korytarze pawilonów wpuszczono uzbrojonych zomowców. Starcie było na wyciągniecie ręki. Potem sytuacja się powtórzyła, gdy podczas spaceru zażądaliśmy otwarcia cel. Od razu wszedł uzbrojony oddział, ale nie doszło do konfrontacji. Podczas kolejnej miesięcznicy wprowadzenia stanu wojennego śpiewaliśmy w oknach, wywiesiliśmy flagę narodową, głosiliśmy hasła solidarnościowe. Tym razem pacyfikacją miała się zająć specjalna grupa uderzeniowa strażników więziennych z Wejherowa. W mundurach szturmowych, kaskach z przyłbicą i gumowymi pałkami wpuszczono ich na dziedziniec. W ostatniej chwili akcję wstrzymano.

 

Jakie były wasze główne żądania?

Sprowadzały się głównie do określenia naszego statusu prawnego, spraw socjalnych, sanitarno-higienicznych i opieki duszpasterskiej. Wszystko trzeba było wyrywać. Spełnieniem jednego z naszych postulatów był przyjazd księdza. Dzień przed Wigilią przywieziono ks. Tadeusza Błońskiego, proboszcza parafii garnizonowej w Gdańsku. Jego sytuacja była niełatwa. Po obu stronach panowała głęboka nieufność podsycana przez ubeków. W celach, które po kolei odwiedzał, żądano od niego dokumentu kościelnego. Zapowiedział, że przyjedzie w Wigilię i odprawi mszę. Zostawił opłatki. Jak powiedział, tak uczynił. Przyjechał następnego dnia. Jego pierwsza msza św. była przejmująca, ponieważ zgodnie z zaleceniem biskupa gdańskiego odprawił ją z absolutorium generalnym. Wszyscy dostaliśmy rozgrzeszenie, byśmy mogli przyjąć komunię. Pamiętam, że dla nas osadzonych było to wstrząsające przeżycie.

 

Andrzej Drzycimski Szef Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych Lech Parell uhonorował

Andrzeja Drzycimskiego medalem Pro Patria. Spotkanie w Strzebielinku 2024 r.

Fot: Mira Wszelaka/ UdSKiOR

 

 

Nie tylko Wigilię udało się wam zorganizować.

Były też rekolekcje wielkopostne, któ­re prowadził późniejszy arcybiskup warmiński Edmund Piszcz. Tuż po tym koledzy wpadli na pomysł odtworzenia Męki Pańskiej w formie krzyża. Dostali od więźniów dwa pnie, połączyli je i wyszedł z tego prawie trzymetrowy krzyż z przebitą białą szatą. Chciano nam go zlikwidować, ale akurat tego dnia przyjechał biskup pomocniczy gnieźnieński Jan Nowak. Szybko poprosiliśmy go, aby pobłogosławił krzyż. My z kolei stanęliśmy po drugiej stronie i wpisaliśmy swoje nazwiska oraz datę 10 kwietnia 1982 roku. Po rozwiązaniu ośrodka internowania, krzyż zniknął, ale później się odnalazł.

 

W jaki sposób?

Okazało się, że jeden ze strażników zdemontowany krzyż przerzucił przez płot i ponad 20 lat trzymał w stodole. Za namową miejscowego księdza przekazał kościołowi parafialnemu pw. św. Józefa Robotnika w Gniewinie, na którego terenie znajdował się obóz. W kolejne rocznice wprowadzenia stanu wojennego wystawiany jest podczas mszy, na której gromadzą się byli internowani i okoliczni mieszkańcy.

 

W tym też kościele wisi wasza Madonna Strzebielińska…

Tak. Antoni Szymkowski, konserwator zabytków z UMK w Toruniu, podjął się namalowania obozowej repliki obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, z okazji jego 600-lecia obecności na Jasnej Górze. Pierwowzorem było duże zdjęcie oblicza Czarnej Madonny z autografem ks. prymasa kardynała Stefana Wyszyńskiego, znajdujące się w kaplicy obozowej. Ściągnięto sztalugi, na ramy naciągnięto płótno, zabejcowano i ugruntowywano. Odwzorowywanie trwało kilkanaście dni. Docelowo obraz miał zostać przekazany do kościoła Mariackiego w Toruniu. Jednak w czasie wizyty bpa Edmunda Piszcza z Pelplina w obozie 9 maja 1982 roku przekonał on Antoniego i kolegów z Torunia o potrzebie pozostawienia obrazu w Strzebielinku. W lipcu 1982 roku Antoni Szymkowski wraz kolegami z Torunia prosili ks. kapelana obozowego Tadeusza Błońskiego, by obraz przekazał do Torunia. Władze obozowe nie wyraziły jednak zgody na wyniesienie obrazu z kaplicy strzebielińskiej. W tej sytuacji Antoni Szymkowski obraz przekazał ks. Tadeuszowi Błońskiemu. Obraz, nazwany przez internowanych Madonną Strzebielińską, pozostawał w kaplicy aż do końca funkcjonowania obozu.

 

Walcząc o swoje prawa, doprowadziliście do tego, że w Strzebielinku odbyła się procesja Bożego Ciała.

Był to chyba pierwszy i jedyny przypadek w Polsce odbycia uroczystej procesji z aż czterema stacjami w „pudle”, która miała miejsce po mszy św. 10 czerwca 1982 roku. Trasa prowadziła wokół spacerniaka poprzez cztery ołtarze-stacje. Przygotował je wcześniej wspomniany Antoni Szymkowski i artyści malarze Andrzej Trzaska i Marek Sobociński. Stały one kolejno – przy wejściu do IV pawilonu, przy hydroforni, przy bramie wjazdowej do obozu i przy II pawilonie. Nie wszyscy mogli uczestniczyć w uroczystościach, bo ubecki pełnomocnik kpt. Eugeniusz Maciuk pozamykał przejścia między pawilonami. Wcześniej, przed mszą, przez godzinę jeździł z naszym kapelanem po okolicznych parafiach w poszukiwaniu potrzebnej na procesję obozową monstrancji.

 

Jak walczyliście z więzienną rutyną?

Zorganizowaliśmy we własnym gronie „uniwersytet obozowy”, kierowany przez Stanisława Śmigla. Rozwinęły się kursy językowe i wykłady prowadzone przez Antoniego Stawikowskiego, Lecha Kaczyńskiego, Andrzeja Trzaskę, Arama Rybickiego i innych. W celach były zakładane chóry, dające koncerty na powitanie odwiedzających nas rodzin. Organizowano wieczory poetyckie. W celi konspiracyjnie nagrywano piosenki, wykonywane przez Zbigniewa Iwanowa, Zdzisława Dumowskiego, Lecha Różańskiego i Antoniego Filipkowskiego, później nadawane na Zachodzie. Nie ustawaliśmy w aktywności fizycznej, we wrześniu odbyła się Spartakiada Strzebielińska. Andrzej Trzaska rysował portrety i obrazy z życia codziennego, zaś Henryk Majewski i Stanisław Śmigiel, niezależnie od siebie, zorganizowali przemyty aparatów fotograficznych, jednym z nich Lech Różański utrwalił życie codzienne internowanych. Prawie każda cela produkowała znaczki i stemple poczty podziemnej. Ogłaszaliśmy apele i oświadczenia oraz wydawaliśmy ulotki.

 

Założyliście Stowarzyszenie „Strzebielinek”...

W 2014 roku zorganizowaliśmy duży nasz zjazd, przyjechali koledzy z całego świata, na murze więziennym zawiesiliśmy tablicę pamiątkową. Uznaliśmy, że trzeba coś zrobić, by opowiedzieć naszą historię. Po dyskusjach w 2017 roku powołaliśmy Stowarzyszenie „Strzebielinek”. Chcemy, aby ten dramatyczny czas stanu wojennego nie został zapomniany. Co roku w Gniewinie organizujemy zjazd Strzebielinkowców. Ale nie tylko. Naszym celem jest inspirowanie i propagowanie polskiego patriotyzmu, prowadzenie działań i akcji o charakterze patriotycznym i narodowym oraz pro­mowanie walki Narodu Polskiego o wolność, solidarność i niepodległość.

Wszystkie ilustracje w tekście pochodzą z prywatnego archiwum Andrzeja Drzycimskiego

 

TEKST | Dorota Gałaszewska-Chilczuk